Generalnie rzecz ujmując na świecie istnieją
trzy podstawowe rodzaje książek: książki, które czyta się z nieustannym bólem
zębów i myślą, że Indeks Ksiąg Zakazanych to wcale nie była taka głupia idea,
książki do jednokrotnego przeczytania (kategoria najbardziej pojemna, w której
mieszczą się zarówno literackie średniaki jak i naprawdę świetne pozycje) i
wreszcie książki, które wracają do człowieka jak bumerang, bo po prostu nie
można się od nich uwolnić. W moim prywatnym rankingu ta trzecia kategoria jest reprezentowana
przez bardzo skromną ilość pozycji – szkoda mi czasu na czytanie jednej książki
po kilka razy, bo przecież tyle rzeczy do przeczytania jeszcze przede mną, ale
od czasu do czasu nie mogę się powstrzymać i sięgam po coś, co ogromnie lubię i
co nigdy mi się nie znudzi. Jedną z takich książek jest „Rok w Prowansji”
Petera Mayle’a.
Peter Mayle to angielski pisarz, który w
pewnym momencie postanowił porzucić swoją ojczystą Anglię i wraz z żoną i psami
przeniósł się do Prowansji. Jak wiadomo życie w innym państwie nigdy
(przynajmniej na początku) nie jest proste, a już na pewno nie w Prowansji,
gdzie trzeba użerać się z niesamowicie rozbudowaną administracją, niezwykle
sympatycznymi co prawda, ale nie dotrzymującymi terminów ekipami remontowymi i
armią bliższych i dalszych znajomych, którzy jak jeden mąż decydują się
przyjechać w odwiedziny na wakacje. Rzecz jasna, w Prowansji na cudzoziemców
czeka także sporo przyjemnych przeżyć, od wysokich temperatur począwszy,
poprzez niezwykle sympatycznych ludzi i malownicze krajobrazy, na wybornym
jedzeniu skończywszy. Wszystko to Peter Mayle opisał w swojej książce w tak
ciepły, pogodny i zabawny sposób, że „Rok w Prowansji” czyta się jednym tchem i
przykro się człowiekowi robi, kiedy książka się kończy.
„Rok w Prowansji” podzielony na dwanaście
rozdziałów (jak łatwo się domyślić każdy rozdział opisuje jeden miesiąc) to
lektura upływająca w rytmie zmieniających się pór roku, leniwa i spokojna. W
miarę przewracania kartek coraz wyraźniej widzimy wzgórza Luberon, zapach
trufli, oliwy i melonów przybiera na sile, a sympatyczni Francuzi wydają się
być naszymi starymi znajomymi. A do tego cudowne opisy francuskiej kuchni:
świeżych warzyw, aromatycznych serów, soczystych owoców, najróżniejszej maści mięs,
sałat, win i licznych restauracji oferujących takie menu, od którego człowiek
natychmiast robi się głodny (nie pamiętam, ile razy odrywałam się od czytania,
żeby pobiec do kuchni po jeszcze jedną kanapkę).
„Rok w Prowansji” przenosi nas do świata słonecznego
i ciepłego (nawet wtedy, gdy wieje mistral), pełnego optymizmu i spokoju.
Trudno więc po pierwszym przeczytaniu tej książki nie zechcieć wrócić do tego
świata po raz kolejny – zwłaszcza teraz, gdy na zewnątrz szaleje zima, a
termometrom powoli zaczyna brakować skali ujemnej.
Judyta
Judyta
Z dziką przyjemnością spostrzegłam, że to właśnie ta książka o Prowansji tego autora stoi na mojej półce! Nie pozostaje mi więc nie innego, jak zacząć czytać :)
OdpowiedzUsuńBarbara
Swego czasu czytałam powieść w podobnym typie, za to o Bretanii - "Nie będę Francuzem (choćbym nie wiem jak się starał)" Marka Greenside. Nie zachwyca ani rozbudowaną fabułą, ani stylem, ale miała kilka naprawdę fajnych spostrzeżeń odnośnie różnic kulturowych francusko-amerykańskich. Z kolei moi rodzice polecają gorąco "Wzgórza Toskanii" Ferenca Mate, gdyby kiedyś wpadło wam, moje szanowne Panie, w ręce. W ogóle myślę, że takie książki to o wiele lepszy od czasopism podróżniczych sposób na poznawanie różnych zakątków świata, a mam wrażenie, że też coraz bardziej popularny :)
OdpowiedzUsuńZ (portugalskimi) pozdrowieniami,
Patison
"Wzgórza Toskanii" stoją u mnie na półce już od chyba trzech lat i jeszcze się za nie nie wzięłam, ale moja mama, która czytała tę książkę jakieś cztery razy, mówi, że to bardzo sympatyczne czytadło. Jeśli chodzi o tego typu literaturę, to najbardziej lubię książki, w których autor opisuje swoje własne przeżycia i spostrzeżenia na temat danego kraju. Jakoś niezbyt przepadam za książkami w stylu: on (ona) ze złamanym sercem, albo para, pragnąca zmienić coś w swoim życiu, rzucają wszystko i kupują jakiś zabiedzony domek gdzieś w małej wiosce czy miasteczku i zaczynają nowe życie, leczą złamane serce, poznają sympatycznych autochtonów ze wszystkimi ich dziwactwami i generalnie żyją długo i szczęśliwie. Takie powieści są strasznie sztampowe, pamiętam z jaką miną czytałam "Dobry rok" Mayle'a... Ale, zgadzam się, takie książki to świetny sposób na poznanie nowych miejsc, trzeba tylko umiejętnie wybierać spośród mnóstwa tytułów.
UsuńJudyta:)