Lubię czytać
książki pisane w pierwszej osobie, może dlatego, że podoba mi się bycie jakby-słuchaczem
bardziej niż jakby obserwatorem. A już szczególną sympatią darzę te, przy czytaniu
których jestem jakby-czytelnikiem, nie inaczej, czytelnikiem podwójnym,
czytając czytam książkę. Mam nadzieję,
że domyślacie się, o co mi chodzi. Tego rodzaju książką jest „Gargulec” Andrew
Davidsona. Nie łatwo jest się od razu do niej przekonać, gdy na początku musimy
przebrnąć przez dość szczegółowy opis powolnej „śmierci” głównego bohatera w
palącym się aucie, do tego stopnia, że prawie czujemy swąd spalenizny. Dalej
towarzyszymy mu podczas żmudnej rekonwalescencji na oddziale oparzeniowym,
przeplatanej rzeczowym i dokładnym opisem życia sprzed wypadku. Wszystko
wyglądałoby na typową quasi biografię, w której praktycznie pozbawiony przyszłości
(i swej świetnej przeszłości), poparzony, uzależniony od morfiny zgorzkniały
mężczyzna, na dodatek planujący samobójstwo, pragnie opisać swoje życie (i stąd
książka w książce). Nic z tych rzeczy, wszystko, a zwłaszcza czasoprzestrzeń,
zmienia się całkowicie wraz z pojawieniem się na oddziale tajemniczej
rzeźbiarki Marianne Engel.
Od tego momentu
książka staje się coraz bardziej nieprzewidywalna, zaczyna wciągać jak tornado wszystko,
co napotka na swojej drodze łącznie z gotowaniem obiadu, egzaminem, myciem
naczyń, o niezliczonej ilości kubków herbaty nie wspominając. Marianne rzeźbi w
transie gargulce i oddaje im swoje serca. Twierdzi, że pochodzi z XIV w. i była
zakonnicą. Ma wytatuowane całe ciało i opiekuje się poparzonym, bo w dalekiej
przeszłości byli małżeństwem. Jeśli jeszcze nie dość osobliwości to dodam, że Marianne
komunikuje się ze swoimi trzema mistrzami, autor mocno nawiązuje do „Piekła”
Dantego i nad swoją książką pracował ok. 7 lat.
Cała fabuła, rozgrywająca się równolegle „teraz” i w przeszłości w opowieściach Marianne, nabiera cech baśni, pięknej baśni o miłości. To nie brzmi banalnie, ta opowieść naprawdę porywa. Nie ukrywam, że do tak różnych postaci czułam niemałą sympatię, mimo sceptycznej i zrzędliwej postawy bezimiennego bohatera i mimo obłąkańczych i schizofrenicznych zachowań Marianne. Zresztą trudno Marianne nie polubić, z jej tymi przejmującymi opowieściami o miłości, umiejętności kulinarnymi z różnych stron świata i konsekwentnym uporem ignorowania wszelkich objawów niedowierzania w jej historię (i przejawów cywilizacji także). Ode mnie tyle, choć to nie wszystko i to dopiero początek. Nie chcę wszystkiego zdradzać, bo musiałabym napisać kilkaset stron, żeby opisać tę książkę. A jest to trudne, bo jest tak różnorodna i złożona, że naprawdę żałuje się, że się kończy.
Cała fabuła, rozgrywająca się równolegle „teraz” i w przeszłości w opowieściach Marianne, nabiera cech baśni, pięknej baśni o miłości. To nie brzmi banalnie, ta opowieść naprawdę porywa. Nie ukrywam, że do tak różnych postaci czułam niemałą sympatię, mimo sceptycznej i zrzędliwej postawy bezimiennego bohatera i mimo obłąkańczych i schizofrenicznych zachowań Marianne. Zresztą trudno Marianne nie polubić, z jej tymi przejmującymi opowieściami o miłości, umiejętności kulinarnymi z różnych stron świata i konsekwentnym uporem ignorowania wszelkich objawów niedowierzania w jej historię (i przejawów cywilizacji także). Ode mnie tyle, choć to nie wszystko i to dopiero początek. Nie chcę wszystkiego zdradzać, bo musiałabym napisać kilkaset stron, żeby opisać tę książkę. A jest to trudne, bo jest tak różnorodna i złożona, że naprawdę żałuje się, że się kończy.
Barbara
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz