poniedziałek, 27 lutego 2012

Serce gargulca


Lubię czytać książki pisane w pierwszej osobie, może dlatego, że podoba mi się bycie jakby-słuchaczem bardziej niż jakby obserwatorem. A już szczególną sympatią darzę te, przy czytaniu których jestem jakby-czytelnikiem, nie inaczej, czytelnikiem podwójnym, czytając czytam książkę.  Mam nadzieję, że domyślacie się, o co mi chodzi. Tego rodzaju książką jest „Gargulec” Andrew Davidsona. Nie łatwo jest się od razu do niej przekonać, gdy na początku musimy przebrnąć przez dość szczegółowy opis powolnej „śmierci” głównego bohatera w palącym się aucie, do tego stopnia, że prawie czujemy swąd spalenizny. Dalej towarzyszymy mu podczas żmudnej rekonwalescencji na oddziale oparzeniowym, przeplatanej rzeczowym i dokładnym opisem życia sprzed wypadku. Wszystko wyglądałoby na typową quasi biografię, w której praktycznie pozbawiony przyszłości (i swej świetnej przeszłości), poparzony, uzależniony od morfiny zgorzkniały mężczyzna, na dodatek planujący samobójstwo, pragnie opisać swoje życie (i stąd książka w książce). Nic z tych rzeczy, wszystko, a zwłaszcza czasoprzestrzeń, zmienia się całkowicie wraz z pojawieniem się na oddziale tajemniczej rzeźbiarki Marianne Engel.
Od tego momentu książka staje się coraz bardziej nieprzewidywalna, zaczyna wciągać jak tornado wszystko, co napotka na swojej drodze łącznie z gotowaniem obiadu, egzaminem, myciem naczyń, o niezliczonej ilości kubków herbaty nie wspominając. Marianne rzeźbi w transie gargulce i oddaje im swoje serca. Twierdzi, że pochodzi z XIV w. i była zakonnicą. Ma wytatuowane całe ciało i opiekuje się poparzonym, bo w dalekiej przeszłości byli małżeństwem. Jeśli jeszcze nie dość osobliwości to dodam,  że Marianne komunikuje się ze swoimi trzema mistrzami, autor mocno nawiązuje do „Piekła” Dantego i nad swoją książką pracował ok. 7 lat.
 Cała fabuła, rozgrywająca się równolegle „teraz” i w przeszłości w opowieściach Marianne, nabiera cech baśni, pięknej baśni o miłości. To nie brzmi banalnie, ta opowieść naprawdę porywa. Nie ukrywam, że do tak różnych postaci czułam niemałą sympatię, mimo sceptycznej i zrzędliwej postawy bezimiennego bohatera i mimo obłąkańczych i schizofrenicznych zachowań Marianne. Zresztą trudno Marianne nie polubić, z jej tymi przejmującymi opowieściami o miłości, umiejętności kulinarnymi z różnych stron świata i konsekwentnym uporem ignorowania wszelkich objawów niedowierzania w jej historię (i przejawów cywilizacji także). Ode mnie tyle, choć to nie wszystko i to dopiero początek. Nie chcę wszystkiego zdradzać, bo musiałabym napisać kilkaset stron, żeby opisać tę książkę. A jest to trudne, bo jest tak różnorodna i złożona, że naprawdę żałuje się, że się kończy.    

Barbara

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz