wtorek, 3 kwietnia 2012

Virginia C. Andrews atakuje...


 Rzadko zdarza mi się czytać książki beznadziejne, bo staram się ich unikać jak tylko mogę. Czytam recenzje, opinie innych czytelników – byle tylko nie naciąć się na książkę, na którą po prostu szkoda czasu. A jeśli już przeczytałam coś naprawdę kiepskiego, staram się zapomnieć o tym jak najszybciej i na przyszłość nie popełniać podobnych błędów. Kiedy więc jakiś czas temu natknęłam się na nowe wydanie „Kwiatów na poddaszu” Virgini C. Andrews, postanowiłam napisać o tej książce ku przestrodze innych, którzy, być może, od czasu do czasu zaglądają na tę stronę. Co więcej, napiszę też kilka słów o „Płatkach na wietrze”, czyli kontynuacji „Kwiatów na poddaszu” – tak na wszelki wypadek, gdyby komuś przyszedł do głowy pomysł wznowienia całej tej nieszczęsnej serii.
 Owszem, serii. „Kwiaty na poddaszu” to bowiem tylko wierzchołek góry lodowej. Cała rzecz kręci się wokół rodziny Dollanganger. Mama, tata i czwórka dzieci. Na początku jest sielankowo, ale gdzieś około trzeciego rozdziału pater familias ginie w wypadku samochodowym. Okazuje się, że Corrine Dollanganger, kobieta piękna, miła, słodka i urocza musi poradzić sobie z domem obciążonym hipoteką, zarabianiem pieniędzy (czym do tej pory się nie zajmowała) i wychowaniem czwórki dzieci (Chris, Cathy, Cory i Carrie). Wszystko to przerasta matkę, która decyduje zwrócić się o pomoc do swoich rodziców. Są to ludzie niezwykle bogaci i niesympatyczni. Wydziedziczyli Corrine, ponieważ wyszła za mąż za swego wujka i nie utrzymują z nią żadnych kontaktów. Nie wiedzą również o tym, że ich córka ma dzieci. Corrine decyduje się wrócić do swego rodzinnego domu i przekonać  surowego ojca, żeby na powrót umieścił ją w testamencie. Wie jednak o tym, że istnienie dzieci nie może wyjść na jaw. W swoje plany wtajemnicza jedynie matkę, która pomaga jej ukryć dzieci na strychu. Rodzeństwo musi tam przebywać dopóki ich dziadek nie umrze - dopiero wtedy będzie im wolno opuścić strych. Dni mijają więc jeden za drugim, a tytułowe poddasze staje się dla dzieci domem.
 Brzmi całkiem interesująco, ale na tym brzmieniu się kończy. Cała fabuła wydaje się być niezwykle wciągająca i zaskakująca, ale po jakimś czasie nagromadzenie idiotyzmów staje się nie do wytrzymania. Andrews upakowała w jednej książce tyle wątków, że spokojnie można by nimi obdarzyć z dziesięciu bardziej uzdolnionych pisarzy. Mamy więc: kazirodztwo, śmierć, miłość, grzech, dorastanie, cierpienie, tajemniczą przeszłość, kłótnie rodzinne, kłamstwa, pieniądze, morderstwo, wolność… To jednak, co najbardziej irytuje, to sposób, w jaki „Kwiaty na poddaszu” zostały napisane. Autorka posługuje się stylem tak infantylnym i mdłym, że na samo wspomnienie robi mi się słabo. I zupełnie nie przekonuje mnie argument, z którym kilkakrotnie się spotkałam, że to celowy zabieg, ponieważ narratorką jest nastoletnia Cathy, wypowiadająca się tak z racji młodego wieku. W drugiej bowiem książce o rodzeństwie Dollanganger, czyli w „Płatkach na wietrze”, Cathy, mimo że starsza i bardziej wyedukowana, snuje swoją narrację w identycznie okropny sposób. 
 O samych „Płatkach na wietrze” nie mogę powiedzieć ani jednego dobrego słowa. Ta książka jest koszmarna od samego początku aż do spisu treści. Poznajemy dalsze losy rodzeństwa, za którym snuje się tragiczna przeszłość. Infantylna i ckliwa narracja doprowadza do bólu zębów, główna postać książki, Cathy, wywołuje w czytelniku mordercze skłonności, a fabuła przypomina jakieś tandetne romansidło do nabycia w kiosku.
 Do tej pory zastanawiam się, jakim cudem przeczytałam obie te książki i szczerze mogę powiedzieć, że to chyba najgorsze czytadła w całym moim dotychczasowym życiu. Naprawdę zdecydowanie odradzam je każdemu – szkoda czasu na przedzieranie się przez takie brednie. Jedyna sympatyczna rzecz, jaka mi się z tymi powieściami kojarzy, to słowa Basi, która przypadkiem przekręciła kiedyś tytuł pierwszej części i zapytała jak mi idzie czytanie tych ‘Kwiatków w doniczce’. Według mnie to najlepsze podsumowanie obu tych książek.


Judyta

2 komentarze: