"Panią Dalloway" po raz pierwszy przeczytałam jakiś
rok temu. Kiedy skończyłam ją czytać, zaczęłam sobie pluć w brodę, że zabrałam
się za nią tak późno. Kilka tygodni temu przeczytałam ją ponownie i jestem
niemal stuprocentowo pewna, że za jakiś czas wrócę do tej książki jeszcze
raz. A potem jeszcze jeden. I znowu.
Jedną z niewielu książek, do których
regularnie powracam jest „Klub Pickwicka”. Od małego dziecka zaczytuję się w
przygodach czterech angielskich gentlemanów, których pokochałam miłością
bezwarunkową. Powieść Dickensa to przebogata galeria postaci, miejsc i wydarzeń
– jakże różna od „Pani Dalloway”, gdzie bohaterów jest stosunkowo niewielu, a
cała akcja rozgrywa się w ciągu jednego tylko dnia. Nie potrafię się jednak
oprzeć powieści Virginii Woolf, bo to jedna z najlepszych książek, z jakimi się
kiedykolwiek zetknęłam.
O dziwo, „Do latarni morskiej” nie obdarzyłam
aż tak gorącymi uczuciami. To też świetna powieść i z przyjemnością
przeczytałabym ją ponownie, ale… No właśnie, „Pani Dalloway”.
Zaczyna się tak prozaicznie jak tylko można
sobie wyobrazić – Klarysa Dalloway postanawia, że sama kupi kwiaty na
przyjęcie, które urządza wieczorem. Spaceruje więc po mieście, przygląda się
ludziom i miejscom. Nieco później spotyka swoją dawną wielką miłość, Piotra
Welsha, który właśnie wrócił z Indii. Piotr po rozmowie z Klarysą przechadza
się ulicami Londynu, rozmyśla o minionych latach. Wieczorem ponownie spotyka
Klarysę na jej przyjęciu. Ot, koniec książki.
Tym, co decyduje o ogromnej sile rażenia tej
książki, jest język. Cała narracja jest niezwykle powłóczysta, miękka, strumień
świadomości przepływa swobodnie od jednej myśli do drugiej. Tę książkę można
czytać jednym, tchem bez przerwy. Z pozoru niezbyt wymyślna fabuła nabiera
ogromnego kolorytu dzięki, może niezbyt wielu, ale za to arcyciekawym
postaciom. Poznajemy dokładnie ich myśli, ich przeszłość, zmiany, jakie w nich
zaszły na przestrzeni lat, ich lęki, nadzieje na przyszłość, piętno, jakie
odcisnęła na nich I wojna światowa. Najbardziej ujęło mnie w tych postaciach
to, że są tak do bólu prawdziwe: wszyscy mają swoje zalety i całkiem pokaźne
grono wad, podejmowali w życiu różne, nie zawsze dobre decyzje, nie umieją sobie
z pewnymi rzeczami poradzić. Starzeją się i nic nie mogą z tym zrobić,
wspominają dni, w których byli jeszcze młodzi i wolni od wielu problemów,
zastanawiają się, co by było, gdyby wtedy zadecydowali inaczej.
„Pani Dalloway” nie jest, przynajmniej w moim
odczuciu, książką smutną, mimo że nie brakuje w niej miejsc naprawdę
dramatycznych. Woolf nie sili się na efekciarskie granie na uczuciach
czytelnika, ona po prostu prowadzi swoją opowieść, pozwalając nam na chwilę
przypatrzeć się życiu kilkorga w sumie zwyczajnych ludzi. I naprawdę warto choć na chwilę rzucić na nich okiem.
Judyta
Judyta