sobota, 11 lutego 2012

W dwanaście miesięcy dookoła Prowansji


 Generalnie rzecz ujmując na świecie istnieją trzy podstawowe rodzaje książek: książki, które czyta się z nieustannym bólem zębów i myślą, że Indeks Ksiąg Zakazanych to wcale nie była taka głupia idea, książki do jednokrotnego przeczytania (kategoria najbardziej pojemna, w której mieszczą się zarówno literackie średniaki jak i naprawdę świetne pozycje) i wreszcie książki, które wracają do człowieka jak bumerang, bo po prostu nie można się od nich uwolnić. W moim prywatnym rankingu ta trzecia kategoria jest reprezentowana przez bardzo skromną ilość pozycji – szkoda mi czasu na czytanie jednej książki po kilka razy, bo przecież tyle rzeczy do przeczytania jeszcze przede mną, ale od czasu do czasu nie mogę się powstrzymać i sięgam po coś, co ogromnie lubię i co nigdy mi się nie znudzi. Jedną z takich książek jest „Rok w Prowansji” Petera Mayle’a.
 Peter Mayle to angielski pisarz, który w pewnym momencie postanowił porzucić swoją ojczystą Anglię i wraz z żoną i psami przeniósł się do Prowansji. Jak wiadomo życie w innym państwie nigdy (przynajmniej na początku) nie jest proste, a już na pewno nie w Prowansji, gdzie trzeba użerać się z niesamowicie rozbudowaną administracją, niezwykle sympatycznymi co prawda, ale nie dotrzymującymi terminów ekipami remontowymi i armią bliższych i dalszych znajomych, którzy jak jeden mąż decydują się przyjechać w odwiedziny na wakacje. Rzecz jasna, w Prowansji na cudzoziemców czeka także sporo przyjemnych przeżyć, od wysokich temperatur począwszy, poprzez niezwykle sympatycznych ludzi i malownicze krajobrazy, na wybornym jedzeniu skończywszy. Wszystko to Peter Mayle opisał w swojej książce w tak ciepły, pogodny i zabawny sposób, że „Rok w Prowansji” czyta się jednym tchem i przykro się człowiekowi robi, kiedy książka się kończy.
 „Rok w Prowansji” podzielony na dwanaście rozdziałów (jak łatwo się domyślić każdy rozdział opisuje jeden miesiąc) to lektura upływająca w rytmie zmieniających się pór roku, leniwa i spokojna. W miarę przewracania kartek coraz wyraźniej widzimy wzgórza Luberon, zapach trufli, oliwy i melonów przybiera na sile, a sympatyczni Francuzi wydają się być naszymi starymi znajomymi. A do tego cudowne opisy francuskiej kuchni: świeżych warzyw, aromatycznych serów, soczystych owoców, najróżniejszej maści mięs, sałat, win i licznych restauracji oferujących takie menu, od którego człowiek natychmiast robi się głodny (nie pamiętam, ile razy odrywałam się od czytania, żeby pobiec do kuchni po jeszcze jedną kanapkę).
 „Rok w Prowansji” przenosi nas do świata słonecznego i ciepłego (nawet wtedy, gdy wieje mistral), pełnego optymizmu i spokoju. Trudno więc po pierwszym przeczytaniu tej książki nie zechcieć wrócić do tego świata po raz kolejny – zwłaszcza teraz, gdy na zewnątrz szaleje zima, a termometrom powoli zaczyna brakować skali ujemnej.  
Judyta

3 komentarze:

  1. Z dziką przyjemnością spostrzegłam, że to właśnie ta książka o Prowansji tego autora stoi na mojej półce! Nie pozostaje mi więc nie innego, jak zacząć czytać :)
    Barbara

    OdpowiedzUsuń
  2. Swego czasu czytałam powieść w podobnym typie, za to o Bretanii - "Nie będę Francuzem (choćbym nie wiem jak się starał)" Marka Greenside. Nie zachwyca ani rozbudowaną fabułą, ani stylem, ale miała kilka naprawdę fajnych spostrzeżeń odnośnie różnic kulturowych francusko-amerykańskich. Z kolei moi rodzice polecają gorąco "Wzgórza Toskanii" Ferenca Mate, gdyby kiedyś wpadło wam, moje szanowne Panie, w ręce. W ogóle myślę, że takie książki to o wiele lepszy od czasopism podróżniczych sposób na poznawanie różnych zakątków świata, a mam wrażenie, że też coraz bardziej popularny :)

    Z (portugalskimi) pozdrowieniami,
    Patison

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Wzgórza Toskanii" stoją u mnie na półce już od chyba trzech lat i jeszcze się za nie nie wzięłam, ale moja mama, która czytała tę książkę jakieś cztery razy, mówi, że to bardzo sympatyczne czytadło. Jeśli chodzi o tego typu literaturę, to najbardziej lubię książki, w których autor opisuje swoje własne przeżycia i spostrzeżenia na temat danego kraju. Jakoś niezbyt przepadam za książkami w stylu: on (ona) ze złamanym sercem, albo para, pragnąca zmienić coś w swoim życiu, rzucają wszystko i kupują jakiś zabiedzony domek gdzieś w małej wiosce czy miasteczku i zaczynają nowe życie, leczą złamane serce, poznają sympatycznych autochtonów ze wszystkimi ich dziwactwami i generalnie żyją długo i szczęśliwie. Takie powieści są strasznie sztampowe, pamiętam z jaką miną czytałam "Dobry rok" Mayle'a... Ale, zgadzam się, takie książki to świetny sposób na poznanie nowych miejsc, trzeba tylko umiejętnie wybierać spośród mnóstwa tytułów.
      Judyta:)

      Usuń