poniedziałek, 27 lutego 2012

Murakami po raz pierwszy


 Absolutnie przepadam za książkami Harukiego Murakamiego. Przeczytałam na razie zaledwie trzy, ale już to wiem, od pierwszej przeczytanej książki, że to jest to i przepadłam. „Na południe od granicy, na zachód od słońca” co prawda znajduje się na mojej liście top 3 lektur Murakamiego, ale nie jest jednak faworytem.  Krótko rzecz ujmując książka jest o miłości. Ale ale, nie tak łatwo, miłość miłością, rozterki rozterkami, ale najważniejszy jest tutaj sam autor.
 Murakami pokazuje, jak pierwsza miłość, taka jeszcze nieuświadomiona i chyba nie dająca się nazwać miłością, wpływa na całe życie. Hajime i Shimamoto poznali się w dzieciństwie, łączyła ich szczególna więź, ale ich drogi się rozeszły i stracili kontakt. Hajime układa sobie całkiem niezłe życie: ma rodzinę, świetną pracę samochód, pieniądze. Ciągle jednak dąży za jakimś ideałem, spełnieniem, sensem, wciąż targany jest wspomnieniem tej pierwszej czystej i idealnej miłości. Po wielu latach dochodzi do spotkania. Przeznaczenie czy przypadek? Scenariusz dość typowy i przewidywalny, ale należy go traktować raczej jako materiał i formę, jako pole dla warsztatu literackiego Murakamiego. Bo przecież nic nie jest w życiu takie proste, przeszłość kryje wiele tajemnic, a i przyszłość stanowi zagadkę. Książka o miłości, jak jedna z wielu, ale na pewno wyróżnia ją głębia i mężczyzna jako główny bohater i nośnik emocji. 
 Od pierwszej lektury tego autora ujmuje precyzja i plastyka psychologizacji postaci. Trafność, z jaką Murakami chwyta świat wewnętrzny i zewnętrzny (nie zapominajmy, że rzecz dzieje się w Japonii) jest zdumiewająca. Wszystko jest na swoim miejscu, nie rażą opisy zwykłej, wręcz fizjologicznej codzienności. Myślę, że można tę prozę określić jako mocną i głęboką, z uwagi na język i temat - tragedię miłosną, życiową, rodzinną. Warto się z tym zmierzyć.

Barbara

P.S. Rozważam założenie fanklubu okładek książek Murakamiego z wydawnictwa Muza. Niezmiernie cieszą me oko :)

Przepiórki w płatkach róży



 Od czasu do czasu, kiedy jestem zmęczona i nie przyswajam bardziej skomplikowanych treści, mam ochotę poczytać coś, co jest łatwe i przyjemne w odbiorze, a do tego niezbyt długie i dzięki temu nadaje się na jedno popołudnie bądź wieczór. Kiedy ostatnio trafiłam na „Przepiórki w płatkach róży” Laury Esquivel, meksykańskiej powieściopisarki, pomyślałam, że właśnie czegoś takiego mi potrzeba.
 Esquivel przenosi czytelników do świata pewnej meksykańskiej rodziny, składającej się ze srogiej matki i jej trzech córek. Kiedy najmłodszą z nich, Titę, prosi o rękę Pedro, okazuje się, że Tita nie może wyjść za mąż, ponieważ – jako najmłodsza spośród sióstr – musi opiekować się swoją matką aż do śmierci. Wówczas Pedro decyduje się na małżeństwo z Rosaurą, starszą o dwa lata siostrą Tity, tylko po to, żeby być jak najbliżej swojej ukochanej.
 Od tej pory obserwujemy życie Tity, dla której najważniejszą rzeczą na świecie, oprócz miłości do Pedro, jest gotowanie. Potrawy wychodzące spod ręki Tity są niezwykle smaczne, a do tego mają magiczne właściwości. Tort chabela podany na weselu Pedro i Rosaury doprowadza wszystkich gości do płaczu, ponieważ Tita, przygotowując go, uroniła do masy kilka łez. Z kolei mole z indyka z migdałami i ziarnem wywołują w każdym euforię i radość, bo i Tita była niezwykle szczęśliwa w chwili, w której je przyrządzała.
 Nie będę ukrywać, że od historii miłości Tity i Pedra bardziej zafascynowana byłam jedzeniem opisanym w książce. Kuchnia odgrywa olbrzymią rolę w życiu bohaterów, zwłaszcza zaś Tity, która dzięki gotowaniu może wyrażać swoje uczucia. Na wzmiankę o tamales, domowych sposobach wyrabiania czekolady czy choćby tytułowych przepiórkach, od razu robiłam się głodna.
 Losy Tity i Pedra nie poruszyły mnie jakoś szczególnie (o ile w ogóle mnie poruszyły), ale najzwyczajniej w świecie nie jestem fanką opowieści o wielkiej miłości. Trzeba jednak przyznać autorce, że książka napisana jest naprawdę nieźle i czyta się ją przyjemnie i szybko. Nie jest to historia nadmiernie ckliwa, ma za to w sobie specyficzny urok i czar właściwy dla powieści spod znaku realizmu magicznego. „Przepiórki w płatkach róży” nie są wielką literaturą, to raczej czytadło na poprawienie nastroju, ale za to bardzo apetyczne i wciągające. 

Judyta

Serce gargulca


Lubię czytać książki pisane w pierwszej osobie, może dlatego, że podoba mi się bycie jakby-słuchaczem bardziej niż jakby obserwatorem. A już szczególną sympatią darzę te, przy czytaniu których jestem jakby-czytelnikiem, nie inaczej, czytelnikiem podwójnym, czytając czytam książkę.  Mam nadzieję, że domyślacie się, o co mi chodzi. Tego rodzaju książką jest „Gargulec” Andrew Davidsona. Nie łatwo jest się od razu do niej przekonać, gdy na początku musimy przebrnąć przez dość szczegółowy opis powolnej „śmierci” głównego bohatera w palącym się aucie, do tego stopnia, że prawie czujemy swąd spalenizny. Dalej towarzyszymy mu podczas żmudnej rekonwalescencji na oddziale oparzeniowym, przeplatanej rzeczowym i dokładnym opisem życia sprzed wypadku. Wszystko wyglądałoby na typową quasi biografię, w której praktycznie pozbawiony przyszłości (i swej świetnej przeszłości), poparzony, uzależniony od morfiny zgorzkniały mężczyzna, na dodatek planujący samobójstwo, pragnie opisać swoje życie (i stąd książka w książce). Nic z tych rzeczy, wszystko, a zwłaszcza czasoprzestrzeń, zmienia się całkowicie wraz z pojawieniem się na oddziale tajemniczej rzeźbiarki Marianne Engel.
Od tego momentu książka staje się coraz bardziej nieprzewidywalna, zaczyna wciągać jak tornado wszystko, co napotka na swojej drodze łącznie z gotowaniem obiadu, egzaminem, myciem naczyń, o niezliczonej ilości kubków herbaty nie wspominając. Marianne rzeźbi w transie gargulce i oddaje im swoje serca. Twierdzi, że pochodzi z XIV w. i była zakonnicą. Ma wytatuowane całe ciało i opiekuje się poparzonym, bo w dalekiej przeszłości byli małżeństwem. Jeśli jeszcze nie dość osobliwości to dodam,  że Marianne komunikuje się ze swoimi trzema mistrzami, autor mocno nawiązuje do „Piekła” Dantego i nad swoją książką pracował ok. 7 lat.
 Cała fabuła, rozgrywająca się równolegle „teraz” i w przeszłości w opowieściach Marianne, nabiera cech baśni, pięknej baśni o miłości. To nie brzmi banalnie, ta opowieść naprawdę porywa. Nie ukrywam, że do tak różnych postaci czułam niemałą sympatię, mimo sceptycznej i zrzędliwej postawy bezimiennego bohatera i mimo obłąkańczych i schizofrenicznych zachowań Marianne. Zresztą trudno Marianne nie polubić, z jej tymi przejmującymi opowieściami o miłości, umiejętności kulinarnymi z różnych stron świata i konsekwentnym uporem ignorowania wszelkich objawów niedowierzania w jej historię (i przejawów cywilizacji także). Ode mnie tyle, choć to nie wszystko i to dopiero początek. Nie chcę wszystkiego zdradzać, bo musiałabym napisać kilkaset stron, żeby opisać tę książkę. A jest to trudne, bo jest tak różnorodna i złożona, że naprawdę żałuje się, że się kończy.    

Barbara

sobota, 25 lutego 2012

Pierścień i róża


 Do książek, które przeczytałam jako dziecko, do tej pory mam ogromny sentyment. Nie potrafię sobie wyobrazić dzieciństwa bez powieści Tove Jansson, Astrid Lindgren, Lucy Maud Montgomery, C.S. Lewisa czy Zbigniewa Nienackiego. Co jakiś czas wracam do nich (mój pierwszy egzemplarz „Dzieci z Bullerbyn” wygląda jakby brał udział w obu wojnach światowych) i po raz kolejny uczestniczę w przygodach Ronji, córki zbójnika, przenoszę się do Narni (jako dziecko wchodziłam do każdej szafy w domu z nadzieją, że i mnie uda się do Narni dostać), przeżywam z Muminkami powódź, jaka nawiedziła ich dolinę i patrzę, jak dorasta Ania z Zielonego Wzgórza. Na liście uwielbianych przeze mnie książek dla dzieci bardzo wysokie miejsce zajmuje również „Pierścień i róża”, której autorem jest William Makepeace Thackeray.
 Tytułowy pierścień i róża to magiczne przedmioty, które potrafią całkowicie odmienić swojego właściciela w oczach innych ludzi. Nawet najbrzydsze, najgłupsze i najgorzej wychowane osoby wydają się być piękne, mądre, sympatyczne i utalentowane, jeśli tylko mają przy sobie pierścień bądź różę. W chwili, w której rozpoczyna się akcja powieści, pierścień znajduje się na palcu księżniczki Angeliki, córki króla Paflagonii, Walorozy XXIV. Dostała go ona od księcia Lulejki, królewskiego bratanka i prawowitego następcy tronu Paflagonii, podstępem pozbawionego korony. Angelika, chociaż brzydka, niemiła i głupia, za sprawą pierścienia jawi się wszystkim jako ósmy cud świata. Na księcia Lulejkę (nieuka i próżniaka) patrzy z góry, sama zaś wzdycha do księcia Bulby – następcy tronu Krymtatarii, syna króla Padelli I (który, notabene, podobnie jak Walorozo XXIV dorobił się korony w niezbyt uczciwy sposób). To właśnie książę Bulbo jest posiadaczem magicznej róży, która czyni z niego niezwykle przystojnego i mężnego młodzieńca. Kiedy Bulbo przybywa na dwór króla Paflagonii, żeby pojąć Angelikę za żonę, między Angeliką a Lulejką wybucha kłótnia w wyniku której księżniczka ściąga z palca magiczny pierścień i wyrzuca go przez okno na pałacowy dziedziniec. Tam znajduje go hrabina o wszystko mówiącym nazwisku Gburia-Furia. Od tej pory pierścień (do którego wkrótce dołączy też i róża) zmieniać będzie właścicieli, powodując szereg nieoczekiwanych wypadków. 
 Thackeray stworzył powieść, która z pewnością spodoba się wszystkim dzieciom, ale równie dużo rozrywki może przynieść także dorosłym czytelnikom. „Pierścień i róża” to galeria pełnokrwistych postaci, wciągniętych w wir zabawnych, ciekawych i przepojonych magią wydarzeń. Całość, napisaną wybornym językiem i opatrzoną świetnymi ilustracjami (ich autorem jest sam Thackeray), czyta się w mgnieniu oka, zwłaszcza, że (niestety) nie jest to opowieść zbyt długa.             

Judyta

sobota, 11 lutego 2012

W dwanaście miesięcy dookoła Prowansji


 Generalnie rzecz ujmując na świecie istnieją trzy podstawowe rodzaje książek: książki, które czyta się z nieustannym bólem zębów i myślą, że Indeks Ksiąg Zakazanych to wcale nie była taka głupia idea, książki do jednokrotnego przeczytania (kategoria najbardziej pojemna, w której mieszczą się zarówno literackie średniaki jak i naprawdę świetne pozycje) i wreszcie książki, które wracają do człowieka jak bumerang, bo po prostu nie można się od nich uwolnić. W moim prywatnym rankingu ta trzecia kategoria jest reprezentowana przez bardzo skromną ilość pozycji – szkoda mi czasu na czytanie jednej książki po kilka razy, bo przecież tyle rzeczy do przeczytania jeszcze przede mną, ale od czasu do czasu nie mogę się powstrzymać i sięgam po coś, co ogromnie lubię i co nigdy mi się nie znudzi. Jedną z takich książek jest „Rok w Prowansji” Petera Mayle’a.
 Peter Mayle to angielski pisarz, który w pewnym momencie postanowił porzucić swoją ojczystą Anglię i wraz z żoną i psami przeniósł się do Prowansji. Jak wiadomo życie w innym państwie nigdy (przynajmniej na początku) nie jest proste, a już na pewno nie w Prowansji, gdzie trzeba użerać się z niesamowicie rozbudowaną administracją, niezwykle sympatycznymi co prawda, ale nie dotrzymującymi terminów ekipami remontowymi i armią bliższych i dalszych znajomych, którzy jak jeden mąż decydują się przyjechać w odwiedziny na wakacje. Rzecz jasna, w Prowansji na cudzoziemców czeka także sporo przyjemnych przeżyć, od wysokich temperatur począwszy, poprzez niezwykle sympatycznych ludzi i malownicze krajobrazy, na wybornym jedzeniu skończywszy. Wszystko to Peter Mayle opisał w swojej książce w tak ciepły, pogodny i zabawny sposób, że „Rok w Prowansji” czyta się jednym tchem i przykro się człowiekowi robi, kiedy książka się kończy.
 „Rok w Prowansji” podzielony na dwanaście rozdziałów (jak łatwo się domyślić każdy rozdział opisuje jeden miesiąc) to lektura upływająca w rytmie zmieniających się pór roku, leniwa i spokojna. W miarę przewracania kartek coraz wyraźniej widzimy wzgórza Luberon, zapach trufli, oliwy i melonów przybiera na sile, a sympatyczni Francuzi wydają się być naszymi starymi znajomymi. A do tego cudowne opisy francuskiej kuchni: świeżych warzyw, aromatycznych serów, soczystych owoców, najróżniejszej maści mięs, sałat, win i licznych restauracji oferujących takie menu, od którego człowiek natychmiast robi się głodny (nie pamiętam, ile razy odrywałam się od czytania, żeby pobiec do kuchni po jeszcze jedną kanapkę).
 „Rok w Prowansji” przenosi nas do świata słonecznego i ciepłego (nawet wtedy, gdy wieje mistral), pełnego optymizmu i spokoju. Trudno więc po pierwszym przeczytaniu tej książki nie zechcieć wrócić do tego świata po raz kolejny – zwłaszcza teraz, gdy na zewnątrz szaleje zima, a termometrom powoli zaczyna brakować skali ujemnej.  
Judyta