piątek, 13 kwietnia 2012

Pani Dalloway powiedziała, że sama kupi kwiaty


 "Panią Dalloway" po raz pierwszy przeczytałam jakiś rok temu. Kiedy skończyłam ją czytać, zaczęłam sobie pluć w brodę, że zabrałam się za nią tak późno. Kilka tygodni temu przeczytałam ją ponownie i jestem niemal stuprocentowo pewna, że za jakiś czas wrócę do tej książki jeszcze raz. A potem jeszcze jeden. I znowu.
 Jedną z niewielu książek, do których regularnie powracam jest „Klub Pickwicka”. Od małego dziecka zaczytuję się w przygodach czterech angielskich gentlemanów, których pokochałam miłością bezwarunkową. Powieść Dickensa to przebogata galeria postaci, miejsc i wydarzeń – jakże różna od „Pani Dalloway”, gdzie bohaterów jest stosunkowo niewielu, a cała akcja rozgrywa się w ciągu jednego tylko dnia. Nie potrafię się jednak oprzeć powieści Virginii Woolf, bo to jedna z najlepszych książek, z jakimi się kiedykolwiek zetknęłam.
 O dziwo, „Do latarni morskiej” nie obdarzyłam aż tak gorącymi uczuciami. To też świetna powieść i z przyjemnością przeczytałabym ją ponownie, ale… No właśnie, „Pani Dalloway”.
 Zaczyna się tak prozaicznie jak tylko można sobie wyobrazić – Klarysa Dalloway postanawia, że sama kupi kwiaty na przyjęcie, które urządza wieczorem. Spaceruje więc po mieście, przygląda się ludziom i miejscom. Nieco później spotyka swoją dawną wielką miłość, Piotra Welsha, który właśnie wrócił z Indii. Piotr po rozmowie z Klarysą przechadza się ulicami Londynu, rozmyśla o minionych latach. Wieczorem ponownie spotyka Klarysę na jej przyjęciu. Ot, koniec książki.
 Tym, co decyduje o ogromnej sile rażenia tej książki, jest język. Cała narracja jest niezwykle powłóczysta, miękka, strumień świadomości przepływa swobodnie od jednej myśli do drugiej. Tę książkę można czytać jednym, tchem bez przerwy. Z pozoru niezbyt wymyślna fabuła nabiera ogromnego kolorytu dzięki, może niezbyt wielu, ale za to arcyciekawym postaciom. Poznajemy dokładnie ich myśli, ich przeszłość, zmiany, jakie w nich zaszły na przestrzeni lat, ich lęki, nadzieje na przyszłość, piętno, jakie odcisnęła na nich I wojna światowa. Najbardziej ujęło mnie w tych postaciach to, że są tak do bólu prawdziwe: wszyscy mają swoje zalety i całkiem pokaźne grono wad, podejmowali w życiu różne, nie zawsze dobre decyzje, nie umieją sobie z pewnymi rzeczami poradzić. Starzeją się i nic nie mogą z tym zrobić, wspominają dni, w których byli jeszcze młodzi i wolni od wielu problemów, zastanawiają się, co by było, gdyby wtedy zadecydowali inaczej.
 „Pani Dalloway” nie jest, przynajmniej w moim odczuciu, książką smutną, mimo że nie brakuje w niej miejsc naprawdę dramatycznych. Woolf nie sili się na efekciarskie granie na uczuciach czytelnika, ona po prostu prowadzi swoją opowieść, pozwalając nam na chwilę przypatrzeć się życiu kilkorga w sumie zwyczajnych ludzi. I naprawdę warto choć na chwilę rzucić na nich okiem.    


Judyta

2 komentarze:

  1. Najbardziej interesująca - z mojego punktu widzenia - była woolfowa wersja strumienia świadomości. Zastanawiająca.

    "Klub Pickwicka" - sama przyjemność xD

    OdpowiedzUsuń
  2. Owszem, "Klub Pickwicka" jest absolutnie cudowny:)

    A strumień świadomości Woolf to po prostu majstersztyk - nie męczy, nie nuży, a niesamowicie wciąga.
    Judyta

    OdpowiedzUsuń