wtorek, 27 listopada 2012

Clarissa znów sama kupuje kwiaty


„Ale i tak pozostają godziny, prawda? Jedna, po niej druga, przechodzisz przez tę pierwszą, a zaraz o Boże, jest następna”

   Do "Godzin"  Michaela Cunninghama podchodziłam jak przysłowiowy pies do jeża. Byłam już wtedy po lekturze "Pani Dalloway" i widziałam film "Godziny" z Meryl Streep i Nicole Kidman w rolach głównych, zrealizowany na podstawie powieści. Film nie oczarował mnie tak, jak myślałam, że mnie oczaruje (recenzje miał fantastyczne, nagród też się nieco posypało), ale to chyba dlatego, że jestem nieuleczalną wielbicielką "Pani Dalloway" i z góry zakładam, że jakiekolwiek wariacje na temat tej powieści i tak nigdy nie prześcigną oryginału. Owszem, można próbować, ale właściwie po co?
   Cunningham przeczytał "Panią Dalloway" w dość młodym wieku, bo jeszcze jako nastolatek. Oczarował go wówczas absolutnie wspaniały i jedyny w swoim rodzaju język, jakim posługiwała się Woolf. Kilka ładnych lat później sam napisał książkę, której patronką i matką chrzestną można by nazwać "Panią Dalloway". W "Godzinach" zawarte są historie trzech kobiet, żyjących w różnych czasach, a każda z historii rozgrywa się w ciągu jednego tylko dnia. Virginia Woolf pracuje nad "Panią Dalloway", a przy okazji zmaga się ze swoją chorobą psychiczną. Laura Brown, młoda żona i gospodyni domowa, matka trzyletniego synka (drugie dziecko w drodze), przygotowuje tort i kolację urodzinową dla swojego męża, czytając w międzyczasie "Panią Dalloway". Clarissa, żyjąca w Nowym Jorku, urządza przyjęcia dla swojego przyjaciela, chorego na AIDS poety Richarda, z okazji otrzymania przez niego prestiżowej nagrody.
   Początkowo "Godziny" nieziemsko mnie irytowały. Cunningham prowadzi swoją narrację w stylu, który koniecznie chce się upodobnić do narracji "Pani Dalloway". Problem polega na tym, że Cunningham nie jest i nigdy nie będzie Virginią Woolf i słowa, które w jej książce układały się w jedną, idealną, nierozerwalną i naturalną całość, w "Godzinach" często brzmią nieco sztucznie. Po kilkudziesięciu stronach lektury przyzwyczaiłam się jednak do stylu pisarza i wówczas powieść zaczęła mi się trochę bardziej podobać. Kiedy skończyłam ją czytać, doszłam do wniosku, że w ogólnym rozrachunku to naprawdę świetna książka, po którą warto sięgnąć. Nie jest to powieść, która mogłaby jakoś szczególnie zaskoczyć swoją fabułą. O tym, że Woolf popełniła samobójstwo, wiadomo jest od dawna, a każdy, kto czytał "Panią Dalloway", będzie w stanie powiedzieć, jak mniej więcej potoczą się losy Clarissy. Jedynym, nazwijmy to, zaskoczeniem, może być postać Laury, ale jak dla mnie wypada ona najmniej interesująco w porównaniu z postaciami Virginii czy Clarissy i była potrzebna chyba przede wszystkim po to, żeby mógł pojawić się Richard. Momentami irytowały mnie też rozmowy bohaterów, przede wszystkim te toczone przez Richarda i Clarissę. Zastanawiam się, czy ktokolwiek mówi w ten sposób w prawdziwym życiu i dochodzę do wniosku, że jednak nie.       
 Powieść Cunninghama to lektura naprawdę świetna, sprawnie napisana i wciągająca. Porusza najbardziej podstawowe zagadnienia ludzkiej egzystencji: śmierć, życie, miłość, dorastanie i starzenie się. Bohaterowie "Godzin" muszą zmierzyć się ze swoimi własnymi koszmarami, odpowiedzieć sobie na pytanie, czego tak naprawdę się boją i czego chcą od życia. Podobnie jak bohaterowie "Pani Dalloway" myślą o wydarzeniach, które w dużym stopniu zadecydowały o dalszych ich losach i zastanawiają się, co by się stało, gdyby podjęli w życiu inne decyzje. Właśnie dlatego, zanim sięgnie się po "Godziny", naprawdę warto (wręcz trzeba) przeczytać "Panią Dalloway". Po pierwsze po to, aby lepiej zrozumieć powieść Cunninghama, po drugie, by zobaczyć, że w tym wypadku uczeń jednak nie przerósł mistrza. 

Judyta

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz