czwartek, 8 marca 2012

O in vitro słów kilka


 Ryba Fugu (skądinąd urocza) to ryba pełna sprzeczności. Z jednej strony jest ogromnie niebezpieczna – jej wnętrzności są trujące, dlatego też przygotowywać ją mogą tylko specjalnie wyszkoleni kucharze. Z drugiej strony dobrze przyrządzona Fugu to ogromny rarytas. Według Moniki Szwai, nasze życie przypomina nieco zupę z tejże ryby – jeśli nieumiejętnie  zabierzemy się za gotowanie, ludzie mogą się potruć.
 W książce Szwai za takie gotowanie wzięły się dwie kobiety. Pierwsza z nich, Anita, jest młodą, szczęśliwą mężatką. Generalnie nie narzeka na nic, może tylko na teściową, Kalinę, która bardzo chciałaby być babcią. Anita i jej mąż, Cyprian, póki co, dzieci nie planują, ale pod wpływem nacisków Kaliny decydują się odłożyć na bok wszelką antykoncepcję i postarać się o potomka. Anita, która początkowo niespecjalnie chciała mieć dziecko (nie w tak młodym wieku), coraz bardziej tego dziecka oczekuje. Okazuje się jednak, że ma problemy z zajściem w ciążę. Terapia hormonalna nie skutkuje, a Anita myśli o dziecku coraz częściej i coraz bardziej rozpaczliwie. Wreszcie, pod wpływem swojej przyjaciółki Elizy (swoją drogą dawno nie spotkałam w książce tak parszywego charakteru) Anita decyduje się na zapłodnienie in vitro i przekonuje do tego pomysłu swego męża. In vitro, jak wiadomo, nie jest ani tanie, ani szybkie, ani łatwe, ani przyjemne. Kolejne próby nie przynoszą rezultatu, a Anita zdaje się popadać w coraz większą nerwicę. Wreszcie – także za sprawą swojej uroczej przyjaciółki – wpada na pomysł wynajęcia surogatki. Cyprianowi niezbyt się to podoba, ale widząc męczarnie żony, zgadza się. Surogatka (czyli druga kobieta, która wzięła się za pichcenie zupy z Fugu) to Miranda, młoda studentka polonistyki, która boryka się z brakiem pieniędzy. Początkowo wszystko wydaje jej się proste – urodzi dziecko, zainkasuje pieniądze i po krzyku. Sprawa jednak komplikuje się, kiedy dziecko przychodzi na świat…
 Brzmi poważnie? Ano brzmi, ale Monika Szwaja pióro ma lekkie i napisała książkę wciągającą, ale nie ciężką. Z jednej strony to dobrze – właściwie sama nie wiem, kiedy przeczytałam tę powieść. Ale momentami ten lekki styl pisania nieco mnie irytował. W końcu autorka nie wzięła się za pisanie powieści o szczęśliwych wspomnieniach z dzieciństwa, ale o naprawdę wielkich problemach ludzkich. A mnie brakowało tutaj… bo ja wiem, głębi? Ciąża Mirandy została przedstawiona raczej zdawkowo i wyszło na to, że dziewczyna poczuła miłość do dziecka dopiero wtedy, kiedy przyszło ono na świat. Może ja się nie znam (bo w ciąży jeszcze nie byłam), ale w przypadku kobiet instynkt macierzyński uaktywnia się nieco szybciej. Takich płycizn psychologicznych było w tej powieści więcej. Książka Szwai, napisana lekkim i miłym w odbiorze stylu, wywarła na mnie wrażenie nieco beztroskiej. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że autorka ma właśnie taki, a nie inny styl pisania, ale ostatnio coraz więcej napotykam takich powieści. Lekkich, przyjemnych, obowiązkowo ze szczęśliwym zakończeniem (tajemnicą poliszynela jest to, że „Zupa z ryby Fugu” kończy się dobrze). Chyba najbardziej żal mi właśnie tego zakończenia. Może i było tam trochę perturbacji, ale w ogólnym rozrachunku: szast-prast i załatwione. Szkoda, bo w prawdziwym życiu nie wszystkie problemy tak łatwo się rozwiązują… Tak samo jak nie wszyscy smakosze przeżywają spotkanie z rybą Fugu.

Judyta

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz